Warszawski Klub Wodniaków PTTK

  • Zwiększ rozmiar czcionki
  • Domyślny  rozmiar czcionki
  • Zmniejsz rozmiar czcionki
Strona główna / Sekcja Kajakowa / Spływ Wisłą (Dęblin-Warszawa) Lipiec 2014 - Kajakowe przygody

Spływ Wisłą (Dęblin-Warszawa) Lipiec 2014 - Kajakowe przygody

Email Drukuj

Zielona łączka nad brzegiem Wieprza. Tego szukałam. W oddali majaczy ujście do Wisły. Wkładam kamizelkę....

 

 

Och, jaka wysoka woda! Leci przed siebie burą falą. Szybko. Chmury się kręcą, pokazując to szary grzbiet, to znów granatowy brzuch. Straszą deszczem. Ale ma być ładnie i gorąco.
Zielona łączka nad brzegiem Wieprza. Tego szukałam. W oddali majaczy ujście do Wisły. Wkładam kamizelkę. Niewygodna jak cholera. Ale woda nie wygląda przyjaźnie, więc wolę ją mieć na sobie.
W ujściu żółtobrązowa woda Wieprza miesza się z brązowożółtą wodą Wisły. Sporo padało ostatnio. Nurt porywa mnie z niezwykłą szybkością. Mój Kajak Włóczykij obciążony wszystkimi pakunkami sunie jak czołg.
No i hura! Niebieskie niebo tu i tam… Zaniebieszczyła się i woda. Hej!

Późno wypłynęłam, do Warszawy wiele wiorst, ale nigdzie się nie spieszę. Będę się włóczyć, dopóki wystarczy mi wody do picia.
- Poproszę o – składam zamówienie głośno rzucone na wiatr- wyspę z pięknym czystym piaseczkiem, zielonym trawnikiem, zacisznym kącikiem na namiot i zasłoniętym od wiatru ogniskiem.
Przepływam jeszcze 15 km i wszystko to dostaję. Nawet specjalnie się nie dziwię. Na Wiśle zawsze dzieją mi się cuda. W nagrodę otrzymuję jeszcze malowniczo zachodzące słońce nad szeroko otwartą wodną przestrzenią z widokiem hen w kierunku morza. Prawie je widzę w zamglonej dali.


A w górze stada granatowych baranów goni wiatr. Z niektórych plotą się czarne wałki, równo ułożone z wiatrem. Wiem, co oznaczają.
Leje. Gapię się przez siatkowe okienko. Świat stracił trzeci wymiar. Jest tylko pionowa ściana wody i kawałek piasku przed namiotem. Ognisko rozmyło się w oka mgnieniu i wsiąkło. Zostały tylko dwa kolory. Szary i ciemnoszary. Mój domeczek dzielnie nie poddaje się przeciwnościom. Zawijam się w ciepluteńki śpiwór i głooośno ziewam.
Jakie piękne słońce! Oj, długo spałam. Wieczorem w kajaku zrobiłam miskę z pałatki. Wypełniła się po brzegi deszczówką. Mam się w czym wykąpać. Woda w rzece nie zachęca, żeby zanurzyć w niej ręce.

Za Dęblinem starorzecze, wyspy, łachy. Długie, długie kilometry niezwykłej przyrody. Nie widać człowieka. Jestem na ziemi tylko ja i ptaki. Czaple podrywają się do lotu. Wolno wachlując powietrze, lecą nisko nad wodą jakby miały pod skrzydłami zamszową ciszę. Pewien bielik patroluje z wysokiego drzewa okolicę, a gdy przepływam, patrzy na moją łupinę i na mnie z politowaniem, ale jest ciekawy. Parę razy wyprzedza mnie siadając wysoko i obserwuje. W pewnej chwili wzbił się w niebo i już go nie widzę. Filozoficznie próbuję wyobrazić sobie, co dostrzegają ryby w tak mętnej wodzie, w której nawet nie widać zanurzonej dłoni. Pewnie siedzą w jakichś dziurach, a potem głodne wieszają się na haczykach spryciarzy z wędkami.

Zapadł zmierzch. Płócienna chatynka stanęła tym razem na dziobie piaszczystej przykosy wynurzającej się z samego środka rzeki jak podwodny statek. I to niezwykle ekskluzywny! Z trawiastym polem golfowym na górnym pokładzie. Nie mogę uwierzyć, że dostałam się tu bez biletu. Jakby je ktoś sprzedawał, to musiałabym się sporo napracować, żeby mnie było nań stać.
Siedzę w ciepłej ciszy. Pojadając rozpuszczającą się błogo w ustach czekoladę, patrzę w zapadającą nad wodami noc. Szuuuuu, przelatują nade mną nisko stada ptaków. Zawijam się w śpiwór i zamykam oczy. Statek zakołysał się i odpłynął.

Co jest ze mną? Miałam być czujna, jak zając pod miedzą, a śpię jak dziecko. Budzą mnie głosy ludzi. Wsłuchuję się. Zachwyty nad moim statkiem i pokładem dla VIPów. Wystawiam głowę. Przepływają obok kajakarze. Skinęłam im ręką. Jak królowa.
Kozienice. Już z dziesiątego kilometra meandru rzecznego widać kominy. Budowla została postawiona w pięknej okolicy. Podpływam. Poraża mnie ogromem. Wyobrażam sobie, że jest to zamek obronny. Średniowieczna fortyfikacja. Już czuję się prawie Joanną D’Arc, gdy marzenia przerywają progi na rzece, które tchórzliwie opływam. Jest ich kilka. Nie ciekawi mnie mierzenie się z żywiołem. Już chyba wolałabym zdobywać zamek, chociaż.. ta wrząca smoła prosto na buzię….
Rzeka nie zmienia barwy ani konsystencji. Marzę o kąpieli. Jest piękny, letni dzień, a rzeka, którą mam w zasięgu ręki nie nadaje się do użytku. Jestem spragniona czystej wody, jak wędrowiec na pustyni. Chociaż ten, to pewnie napiłby się z Wisły. I wziąłby jeszcze na zapas.
Wpływam w Pilicę. Czysta jak kryształ! Prawie skaczę z radości. Ale i ona ma wysoki poziom. Głęboka, wartka, nie ma się gdzie zatrzymać, brzegi porośnięte zatopioną w wodzie trzciną. Mijam most, a potem jeszcze ze 2 km.
-Jestem głodna i zasłużyłam na kąpiel – mówię na głos z pretensją. Za kolejnym zakrętem- cud. Wąski paseczek piasku, przy nim płytka woda prześwietlona słońcem. Leżę na tej płyciźnie drugą godzinę i nie mogę się nacieszyć. Zanurzam całkiem głowę. Ponad moją twarzą, na tle błękitu nieba przepływa stado maleńkich rybek. Jest ich w tej rzece mnóstwo. Fajnie byłoby na chwilę stać się wodnym stworem.

Wróciłam na Wisłę. Wypatruję mojej wyspy z ubiegłego roku. Jest. Wysoka woda okroiła ją tak, że muszę płynąć dalej. Ale po takim popołudniu mogę wszystko.
W dali na prawym brzegu lśni w schodzącym z nieba słońcu niewielka piaszczysta skarpa. Jest moja!
Biały piaseczek wyniesiony został dość wysoko przez nurt, ale u stóp pochyłości jest parapet, na który wpływam komfortowo. Na górze nieskazitelna biała polanka. Szkoda deptać. Dalej ściana starorzecza, ziejącego splątanymi chaszczami i wysokimi drzewami. Głębokie rowy, wyżłobione przez oszalałą wiosenną wodę porosły tu i tam zieloną miękkością. Jutro tam pójdę. Poprzedzieram się poprzez tę dzicz. Nóż do ręki i przed siebie! Hej!
W kremowym świetle zachodzącego słońca, przy leniwie wznoszącym się dymie z ogniska wsadzam nos w książkę, którą pochłonę następnego dnia jednym haustem, kryjąc się z nią w cieniu ogromnych wierzb przed palącym słońcem na bezchmurnym niebie. Mam jeszcze parę butelek wody. Zostaję do jutra.

Wybrałam się na wędrówkę po starorzeczu. Tu nakręciłabym film z wielkimi jaszczurami, potwornymi małpami, albo plemionami „dzikich”, obgryzających kości nieproszonych gości. Gotowy plan filmowy. Poranne słońce prześwieca przez liście przyjazną jasnością. Hmm, pod wieczór nie dałabym się zaprosić w to uroczysko. No chyba, że moim obrońcą byłby pies Baskerville’ów.

Noc. Bezszelestnie, czarnymi zygzakami po rozgwieżdżonym niebie latają nietoperze. W mojej głowie snują się różne leniwe myśli, jak dym z ogniska, przy którym leżę. Kojący spokój. Uśmiecham się do siebie i zapadam w ciepłą watę.
Świtem budzę się przy wygasłej kupce popiołu, wilgotna od rosy. Nic nie wylazło w nocy z chaszczy i mnie nie zjadło? Dziwne. 
Chłodno i mokro. Gorąca kawa z mlekiem o brzasku. Mmmm.  Czy może być coś smaczniejszego?

Tobołki wylądowały w kajaku. W drogę! Dopływając do mostu w Górze Kalwarii pomyślałam, że fajnie byłoby znaleźć się pod nim, gdy będzie przejeżdżał pociąg. Tym razem wiślane czary działają natychmiast. Słyszę go. Mocne pociągnięcia wiosłem. Wjeżdża już w metalowy tunel rozpięty nad rzeką. Powoli. Poczekaj!!! Elektrowóz, za nim towarowe wagony w kolorze błękitu nieba. Macham do maszynisty, jak dziecko, dwiema rękami. Zauważył. Odpowiada. Huk i dudnienie żelastwa nad głową wzbudzają moją radość. Tę samą, co dawno temu, gdy właziłam z dzieciakami pod most kolejowy słuchając łoskotu pękatej lokomotywy buchającej parą, miarowego stukotu kół, a na koniec pojękiwanie konstrukcji mostu. Potem szybko biegliśmy na górę i przykładaliśmy ucho do szyny, żeby usłyszeć tajemniczy dźwięk, coś jakby cykanie metalowego świerszcza.

Przy Wyspach Świderskich dzielę się obiadem z podobnym jak ja wędrowcem. Pierwsza rozmowa z drugim człowiekiem od 5 dni. Tak ciekawe opowieści, że nie zauważyłam zmiany pogody. Tym razem na niebie ułożyły się, jak skiby na polu jasnoszare wałeczki. Najpierw pokropiło, a potem lunęło. Wiosłuję sobie w ulewie, przykryta fartuchem kajaka, na głowie czapka z daszkiem. Woda oddaje temperaturę, tworzy się miły opar. W kajaku sucho i ciepło. Opalone ramiona świecą w deszczu jakby były z brązu. Pomnikowe popiersie wiślanej włóczęgi – kpię w duchu.

Po kilku kilometrach deszcz zaczyna padać wielkimi grubymi kroplami, które po zetknięciu z powierzchnią wody odskakują na kilka centymetrów w górę i tworzą ponad nią biały dywan. Już nie widać rzeki. Sunę w onirycznym welonie.
Na zakończenie – cud w porcie. Na 4 minuty przestaje padać. Tyle mi potrzeba, żeby wysiąść z kajaka, wciągnąć go na pomost odwracając do góry dnem, zabrać rzeczy i pójść na pyszną, gorącą herbatę z kurtuazją podaną przez Bogusia.
Dzięki Ci Bosmanie.
Jak smutno wygląda mój Wierny Kajak – Włóczykij na półce w hangarze…

 

Lucy 2014 ®

Powyższy tekst jest jedną z relacji  z przygód na Wiśle z 2014r.  Sekcja kajakowa WKW PTTK.

http://www.wkw.waw.pl/kajaki/99-kajakoweprzygody2013

Poprawiony: poniedziałek, 16 lutego 2015 22:22  

Kto nas odwiedza

Naszą witrynę przegląda teraz 3 gości 

Komunikaty

Facebook